Archive for 28 maja 2013

wtorek – Darek

Wtorek wieczor – Darek
Dzis z Wojtkiem zwiedzamy Marianas, goszczeni przez h. Maritze i Sandre. H. Liz przyjechala do Oyacoto. Czas pozegnan.
Po poludniu czas lektury i znowu udaje mi sie znalezc u mego mistrza Brandstattera jakby dopowiedzenie moich mysli, wyrazanych w niedziele. Oto one: Radosc przezywana przez czlowieka ery konsumpcyjnej jest radoscia egoistyczna, samotna, odosobniajaca go od otoczenia, do ktorego nie ma zaufania i z ktorym nie chce sie dzielic swoim radosnym wzruszeniem, albowiem usiluje je zachowac wylacznie dla siebie.
Jest ta radosc jakby demoniczna odmiana smutku, dzielaca i zaczepna jak gniew, jak nienawisc, jak nieczulosc i obojetnosc.
Dziewczyny przygotowuja tance na nasze pozegnanie. Tak beda sie z nami dzielic smutkiem pozegnania ale i radoscia staro-nowych przyjazni.

Adios

rozmowy – Darek

Poniedzialek – rozmowy Darka
Rozmowa z h. Lenka. Ma podwyzszone cisnienie i bierze na to leki. Gdy prosimy o szczegoly, okazuje sie, ze przed kilkunastu latu miala wypadek samochodowy. Sama nic nie pamieta, ale siostry z zakonu, w ktorym wowczas byla opowiedzialy jej, co sie stalo. Jakis samochod zajechal jej droge, zjechala na lewy pas, by uniknac zderzenia, a tam jechala ciezarowka. Przez jakis czas byla w smierci klinicznej, biodro pekniete na 12 czesci, polamana noga w kolanie. Od tamtej pory ma problemy z chodzeniem.

Jesenia wlasnie pukala, szukajac Pauli. Nie rozmawiaja, stoja na zewnatrz na schodach, przytulone do siebie, Paula otrzymuje prezent.

Rozmowa z siostrami na temat ich ulubionych swietych. S. Rosa mowi o Cura de Ars, Janie Vianneyu, o ktorym dostala ksiazke. Znajomosc zycia tego swietego przydala sie kiedys na mszy w Santa Anita, gdy ksiadz zastanawial sie, czy odprawiac msze, bo oprocz niego i 2 siostr nikogo nie bylo.
– Ksiadz z Ars odprawial msze nawet wtedy, gdy byl sam w kosciele, a jak to sie potem zmienilo. – tlumaczy siostrzyczka.
No i faktycznie, w Oyacoto tez sie zmienia. Ksiadz zaczal nawet odprawiac msze po domach, juz dwie takie za naszej bytnosci tu sie odbyly, jestesmy pod duzym wrazeniem. Fajny facet z tego ksiedza.
Rozmowa z h. Maritza w samochodzie, jedziemy do Mitad del Mundo, bo tu srodek swiata wlasnie. Opowiada o zlobku, ktory prowadza dla prawie trzydziestki dwu-trzylatkow . Duzo problemow z tubylcami. Kucharki, na przyklad, jak cos z jedzenia zostanie, zabieraja to do domu, sprawiedliwie sie lupami dzielac. Bo to przeciez niczyje.
Przypomina mi sie rozmowa z Malgorzata, Polka, ktora w latach 70-tych trafila misyjnie do Boliwii. Zaproponowano jej, ze zostanie kierownikiem domu dziecka, bo poprzedni kierownicy kradli na lewo i prawo. A ona, jako ze z dalekiego kraju, na pewno nie przyjechala tu krasc.
Siostry w Marianas, drugim domu zgromadzenia, dokarmiaja kilku biednych, ktorzy do nich przychodza. Jeden staruszek, przymierajacy glodem, wlasciwie zostal do jedzenia u nich przymuszony, bo sam nie chcial tych spolecznych sierot objadac. Dopiero jak siostry go zapewnily, ze je ich jedzenie, a nie dzieci, to sie zgodzil.

niedziela wieczor

Niedziela wieczor – Darek
Powoli nadchodzi czas podsumowan. Dziekuje Wam za sledzenie naszych opowiesci, za nieliczne wprawdzie, ale wazne dla mnie komentarze.
Pisze te slowa dla Was i uswiadamiam sobie rzecz poniekad oczywista, spolecznosciowa nature czlowieka. Bo bez Was cale moje pisanie na nic by przeciez bylo. Dziele sie obserwacjami i radosc odczuwam jedynie dlatego, ze moze jakis pozytek dla Czytelnika, ktory do CMO w Ekwadorze przybyc nie moze z tych mych zapiskow wyniknie. Bo slowo po to jest, by sie nim dzielic. A dzielenie po to, by radosc w czlowieku zagoscila. Monotematyczny jestem, wiem, ale to wazne, dla mnie, piecdziesieciolatka, odkrycie, teraz po raz kolejny potwierdzone.

Wlasnie skonczylem kolacje, po ktorej dosiadly sie do mnie siostry z Maestra i rozmawialismy o misji, ich zaufaniu do Boga, o swiecie. One tak spokojnie o tym zaufaniu, a mnie zadziwia to niezmiernie i bez konca, jak mozna powazyc sie na tak wielkie dzielo nie majac zadnego zaplecza i pewnosci, co do jutra. Malej wiary czlowiekiem jestem, wniosek z tego oczywisty.

Wczoraj mialem przyjemnosc zawiezc s. Rose do kosicola, by nakarmila robotnikow, spolecznie pracujacych przy budowie parafii. O napoje zatroszczyly sie wczesniej senora Manuelita i Rosario – przygotowaly chiche, a zawiozla ja wczesniej h. Lenka. No coz, katolicy wiedza, ze weselic sie trzeba, zwlaszcza po ciezkiej pracy. A praca niebezpieczna przy tym (lub po tym), kilka razy serce mi do gardla podchodzilo, czy ktos w glowe nie zarobi zjezdzajacym po linie z szalona predkoscia wiadrem.
Potem zostalismy na mszy slubnej, w czasie ktorej para mlodych chrzcila takze dwojke swych dzieci. Niezwykle to troche ale i radosne, cala rodzina tak ku Bogu na raz ruszyc. Domyslacie sie, ze i za tym stoi h. Rosa, ktora o panu mlodym w samych superlatywach sie wyraza.
Potem jeszcze jedna msza i chrzest, po ktorym nastapilo huczne przyjecie. Huczaly przede wszystkim glosniki przywiezione przez profesjonalistow od imprez, tak, aby cala wies wiedziala, u kogo sie bawia. Ale tato chrzczonego dziecka to przesympatyczny mlodzieniec, wszystkich nas z CMO, w tym cudzoziemcow, na impreze zaprosil, i pieknie ugoscil. Z 30 nas przybyla, drugie tyle to rodzina i inni znajomi.
Nie zegnam sie jeszcze z blogiem ostatecznie, moze cos przed wyjazdem trzeba bedzie dopisac.

amazonia

1. Amazonia – Darek
Marzenie noszone w sobie od mlodzienczych lat, pierwszych doroslejszych lektur na temat fascynujacej Amazonii, spelnione. Ale o sobie nie chce tu pisac za duzo, bo nie po to tu przyjechalem. Zatem kilka tylko uwag o moim przezyciu kolejnego, najbardziej z dotychczasowych autentycznego, spotkania z tym rejonem.
Jak trudno cieszyc sie chwila. Cos na co czekalem tak dlugo, dreszcz emocji, niezwykla feeria barw, dzwiekow, zapachow (tutejsza dzungla pachniala bowiem, wspaniale to aromaty, wbrew temu co czytalem u innych) a tu czlowiek po kolana w blocie, trzeba isc, boli to stopa, to kolano, parno. Ale dalo sie przeciez przezyc kilka wspanialych chwil, niezapomnianych, wydrzec je pedzacemu naprzod czasowi i umiescic w pamieci, na zawsze.
Jak rozny jest czlowiek. Przewodnik, ktory widzi prawie wszystko, tu pajak, ten niebezpieczny, ten nie, w tej galezi mieszkaja mrowki o smaku cytryny, ta mrowka to calowka, za pozno, ugryzla Wojtka, ten waz zielony tam na prawo grozny nie jest, a tu leniwiec, co wchodzi na drzewo. No tam, popatrz. Patrze. Widze, czasami. Slysze wiecej. Czy gdybym zyl tu cale zycie widzialbym wiecej, czy tez zginalbym szybko mylac jadalne z niejadalnym, bezpieczne ze smiertelnie groznym?
Jak zadziwiajace to miejsce, w ktorym lekarstw prawie na wszystko pod dostatkiem. I drzewo, ktorego nie imaja sie zadne choroby, porosty, grzyby. Rosnie prosciutko do nieba a Indianie tancza wokol niego dotykajac go plecami, aby ono dalo i im sile i niesmiertelnosc.
Ale gdy przychodzi do decyzji, podejmujemy ja wspolnie wszyscy i jednomyslnie. Wracamy na misje zgodnie z planem, urok dzungli nie przewazy. I zaraz po powrocie czytam mego ukochanego Brandstaettera:
Najpiekniejsze sa krajobrazy ludzkiego serca. W kazdym sercu – niezaleznie, czy to jest serce nedzarza czy bogacza, tchorza czy bohatera, zbrodniarza czy anioła – ciagna sie poza granica pustyni kwietne laki i urodzajne ziemie. W kazdym czlowieku za sciana mgiel i umarlych snow, jest przeczucie tych ziem.
I my, kierowani chyba tym wlasnie przeczuciem wracamy do Oyacoto, odkrywac utracony raj w sercu czlowieka, swoim i innych. Po to tu jestesmy, dlatego tu przyjechalismy.

2.
Wczoraj 14. rocznica zalozenia Cristo Misionero Orante. Swietujemy. Przyjezdza odprawic msze padre Antonio, ostatnia to jego wizyta tutaj. Wraca do Wloch, Florencji, dzien po nas. Tak chca przelozeni.
Na modlitwie wieczornej Mercedes dziekuje Bogu za to, ze mogla spotkac s. Lenke, Maritze, i inne, takze te, ktore odeszly ze zgromadzenia. Dziekuje za to, co tu przezyla, czego sie nauczyla. Tak wiec pod koniec naszego pobytu dokonuje sie swoista petla informacyjna u nas i swiadomosciowa, u kochanej Merche. Jest w niej zrozumienie tego, o czym i my staramy sie swiadczyc.

3.
Wieczor wczorajszy, ogladane w TV zaprzysiezenie prezydenta Correi na starym lotnisku. Stutysieczny tlum i prezydent, wspanialy mowca , zaklinajacy rzeczywistosc mocno ochryplym od godzinnego prawie krzyku glosu. Co za modulacja, co za zmiana nastrojow, usmiech i gniew, krzyk i szept prawie, obietnice, swiadectwo zagrozen i sukcesow. I wciaz powtarzane slowa o dokonujacej sie obywatelskiej rewolucji i demokracji. I o przyjazni z Wenezuela. Ale nie slysze slowa towarzysz. Jedynie chrzescijanskie bracia i siostry.

zdjecia

zdjecia do obejrzenia na

https://plus.google.com/photos/103355845632156370897/albums?banner=pwa