Opowieść siostry Lenki

Lata 70 dwudziestego wieku. Młoda dziewczyna ze Splitu wsiada do autobusu jadącego do Dubrownika. Autobus rusza, dziewczyna płacze. Płacze całą drogę.
Czemu tak płaczesz, dziewczyno, kto cię tak skrzywdził? – pytają współtowarzysze podróży. Dziewczyna nie odpowiada, nie jest w stanie wydusić z siebie słowa. Jedzie do zakonu, wbrew rodzicom, bez błogosławieństwa.
Rodziców zobaczyłam dopiero na ślubach wieczystych. –
Tu siostra Lenka przerywa swą narrację. W oczach ma łzy. Milczy przez chwilę. Od jej podróży do Dubrownika minęło już prawie 40 lat.

Zainteresowanie życiem zakonnym pojawia się w młodej Lence, gdy uczy się w szkole pielęgniarskiej. Obserwuje siostry zakonne pracujące w w szpitalu, to wtedy podejmuje decyzję. Nieodwołalną, zupełnie niezrozumiałą dla rodziny. Trafia do zakonu Siervas de Misericordia, Służebnic Miłosierdzia, z nadzieją, że stamtąd wyjedzie na misje, pomagać biednym. Takie ma bowiem pragnienie.

Oto dalsza historia jej życia. Opowiada siostra Lenka.

Po pierwszych ślubach wysłano mnie do Niemiec. Gdzie tu znajdę biednych? myślałam. Ale zaraz w pierwszym tygodniu Bóg postawił na mojej drodze, w szpitalu gdzie pracowałam, dziewczynę chorą na schizofrenię. Pewnej nocy, gdy miałam dyżur zauważyłam, że nie ma jej w pracy. Przestraszyłam się, że coś się stało. Nie widziałam gdzie mieszka, kiedyś mi tylko ręką wskazała kierunek – o tam. To była nieduża miejscowość, kilka tysięcy mieszkańców, znalezienie jej domu jednak graniczyło z cudem. Ale próbuję no i znajduję jej dom, patrzę przez okno do środka  i widzę, że leży na podłodze. Próbowała się otruć. Gdy udało się ją uratować zrozumiałam, że Bóg posłał mnie do Niemiec właśnie po to. Jakże to wystarczający powód.. Z osobą tą do dziś utrzymuję kontakt telefoniczny. Są różne typy biedy. Wszystkie potrzebują pomocy.

W Niemczech wysłano mnie na zaoczne studia teologii. W ciągu dnia pracowałam, po nocach przygotowywałam się do egzaminów. I wtedy stan mojego zdrowia pogorszył się. Zatem wysłano mnie do Chorwacji, bym doszła do siebie. I tam, na rok przed ślubami wieczystymi, odkryto u mnie gruźlicę osocza i płuc. Prawdopodobnie zaraziłam się pracując z chorymi w szpitalu. Dwa miesiące spędziłam w odosobnieniu na leczeniu. Stan był ciężki, powiedziano mi wtedy, żebym zapomniała o misjach. Lekarz orzekł: Siostra nie nadaje się do żadnej ciężkiej pracy. Nocami modliłam się dużo. I raz zapytałam: Boże, jestem jeszcze młoda. (miałam dopiero 28 lat). Co dalej ze mną będzie? Tak bardzo pragnę być misjonarką.?  A następnego dnia czekała mnie wizyta u lekarza. I po badaniach usłyszałam: ? Choroba ustąpiła. Ale nie wiem, jak to możliwe. Nauka nie jest tego w stanie wytłumaczyć. No chyba, że uwierzymy w Boga.

Zatem kiedy przyjechała przełożona zgromadzenia  zwróciłam się do niej z prośbą, by dała mi szansę pojechać na misje. I otrzymałam zgodę, najpierw miałam pojechać do Włoch, przejść odpowiednie przygotowanie. A w Chorwacji myślano wówczas w naszym zgromadzeniu o otwarciu misji w Afryce. Ale okazało się, że będzie to Ekwador w Ameryce Południowej, dostałyśmy zaproszenie z Latacunga w prowincji Cotopaxi. Gdy powiedziałam o moim planie lekarzowi stwierdził, że nic o tym nie chce słyszeć, że to czyste samobójstwo. Bo rzeczywiście, z trudem przychodziło mi  wówczas wejście nawet na pierwsze piętro po schodach. Ale uparłam się, i jako rekonwalescentka po gruźlicy pojechałam na misję.

Niemal z dnia na dzień znalazłam się wysoko w górach (ok. 2800 m npm) na początku nie miałyśmy tam nic. Wszędzie trzeba było chodzić na piechotę, wiele kilometrów dziennie.  I dawałam radę. Przez 5 lat. Potem przeniesiona zostałam do Quito, gdzie zostałam odpowiedzialna za formację  nowicjuszek.

W Quito poznałam pandijeros, młodych ludzi zajmujących się rozbojem. Zaufali mi jakoś, a ja próbowałam ich ewangelizować. Powiem tylko o jednym zdarzeniu z tym związanym. Szef pandijeros poinformował mnie, że planuje wysadzić w powietrze stację benzynową przy głównej alei w mieście.  Był w posiadaniu materiałów wybuchowych. Mówię: Dios mio! Co robisz. Daj mi ten dynamit. Było tego cztery ładunki, podobne do świec. I on dał mi to wszystko. Zaczęłam się zastanawiać, co zrobić, czy iść z tym na policję. Na policję iść nie można, bo pomyślą, że jestem rewolucjonistką. Gdy z kolei siostry znajdą u mnie te materiały, wyrzucą mnie z zakonu. I on przyszedł po to do mnie o północy, zadzwonił do drzwi konwentu.  Powiedziałam mu: Weź to ale nie rób nikomu krzywdy. Odebrał dynamit i zapewnił: Nie zrobię tego. Tylko ze względu na siostrę.

Nie była to chyba działalność polityczna. To był bardzo niebezpieczny człowiek. Zamieszany w narkotyki. Kiedyż zwierzył mi się, że zabił pastora ewangelickiego. Dla niego zabić człowieka to jak  wypić kawę. Ja rozmawiałam z nim zawsze przez kraty w drzwiach. I przechwalał się z tego przede mną, pytał, czy mu wierzę, chciał podać numery telefonów ludzi, którzy potwierdzą to morderstwo i inne. Odpowiedziałam mu: Wierzę ci. Ale wierzę także w to, że zostałeś stworzony na podobieństwo Boga. I że jest w tobie dużo więcej dobra niż zła.

Pewnego dnia przyszedł wieczorem i mówi: Nawróciłem się. Niech mi siostra da jakiś śpiwór ,  pojadę w góry modlić się i pokutować.  Mówię mu: Człowieku, mogę ci dać koc. Potem pojawił się jeszcze kilka razy, ale ja stamtąd wyjechałam, i nie wiem, co się z nim dalej działo.

Ale był jeszcze jeden człowiek z tej grupy. A trzeba pamiętać, że wszystkie kontakty z tymi ludźmi stanowiły też zagrożenie dla konwentu. Należał do grupy satanistów.  Wiedziałam o tym, i gdy rozdawałam komunię, mówię mu: Nie dam ci komunii. Przyjdź później, porozmawiamy.

Kiedy przyszedł, wyjaśniłam, dlaczego nie dałam mu komunii. I zawiozłam go do grupy chrześcijan, żeby z nimi zamieszkał, ale następnego dnia już go tam nie było, uciekł. Wiele było z nim problemów, kiedyś na przykład powybijał  nam wszystkie okna, bo o 3 nad ranem chciał wejść do klasztoru, był pod wpływem narkotyków.

Minęło kilka lat, założyłam własne zgromadzenie i od prefekta dostałyśmy krzesła do żłobka.  I kiedy pojechałyśmy do kościoła po te krzesła, spotkałam tam tego człowieka. – Siostro, jak ja siostry szukałem – mówi. – Nawróciłem się. Nie jestem już w tej grupie, ożeniłem się, mam córkę. Koniecznie chciałem siostrę znaleźć, żeby jakoś pomóc.

No i wtedy ucieszył się bardzo, bo mógł przewieźć nam te krzesła.

Kiedy byłam wśród sióstr z Siervas de Misericordia, doświadczyłam wiele dobra. Ale kilka razy wyraźnie odczułam, wierzę, że to działanie Ducha Świętego, że powinnam coś zmienić w swym życiu. Zacząć żyć bardziej radykalnie. I czułam, że nie da się tego zrobić tam. Postanowiłam założyć własne zgromadzenie. Było to 24 maja 1999 roku, w święto Maryi Wspomożycielki Wiernych.

Na początku nie miałyśmy nic, mówię tu o sobie i siostrze Maricy, która razem ze mną zakładała Cristo Misionero Orante. Dosłownie nic. Zamieszkałyśmy z siostrami z zakonu franciszkańskiego, w mieszkaniu, które było wolne. A po jakimś czasie mama s. Maricy dowiedziała się od pani Heidi, Niemki mieszkającej w Ekwadorze, o pustym mieszkaniu w Calderonie, niewielkim miasteczku trochę na północ od Quito.  I tam się przeprowadziłyśmy i zaczęłyśmy pracę duszpasterską. To bardzo trudny teren, nikt z duszpasterzy nie chciał tam pracować. Są to tereny zamieszkane przez ludność indiańską, najbiedniejszą. I ksiądz poprosił nas o pomoc.

Na początku w San Miguel, w jednej z wiosek którą objęłyśmy opieką,  na niedzielną mszę przychodziły 4 osoby. Chodziłyśmy po domach, ale odwracano się do nas plecami i odpowiadali w quichua, języku indiańskim, którego nie znałyśmy, a nie po hiszpańsku. Tu w Oyacoto początki były trochę łatwiejsze.

Sołtys San Miguel poinformował nas pewnego dnia, że biskup Altamirano, który obecnie jest biskupem w Canar, chce się z nami zobaczyć w kurii. Tam uzyskałyśmy aprobatę na założenie, na początek, stowarzyszenia prywatnych wiernych. A potem zgromadzenia Cristo Misionero Orante, było to dość szybko, bo już w roku 2003.  I przybył do nas padre Gregorio z Korei, do San Miguel, przez trzy lata współpracowało nam się niezwykle dobrze. Ale biskup wezwał go do Korei, tam umierał jego tato, chory na raka. I mama została sama, potrzebowała pomocy. A potem księża zmieniali się w tej parafii co rok. Do tej pory nie ma tam stabilnej sytuacji duszpasterskiej.

Senora Heidi planowała założyć warsztat szwalniczy, żeby uczyć Indian rzemiosła, i zwróciła się do nas o pomoc. Powiedziała, że niczego się nie podejmie, jeśli nie będzie to zapisane na mnie. W tym czasie nie miałyśmy jeszcze zgody na otwarcie zgromadzenia ze strony kurii. I wtedy też senora Manuelita, mieszkanka wsi Oyacoto, nasza obecna sąsiadka, podarowała nam cały ten teren, na którym teraz stoją budynki misyjne i szkoła. Dała też pieniądze na zbudowanie pierwszego budynku. Był rok 2002.

Potem pojawiły się kolejne budynki, głównie dzięki naszemu przyjacielowi z Włoch. On był z nami od początku. I nigdy nie potrzebował ode mnie jakichkolwiek dokumentów, wystarczała rozmowa telefoniczna. Jest on dla nas niczym Anioł Stróż.

Senor Sipione z Udine. Poznałam go na samym początku mego pobytu w zakonie, jeszcze w Chorwacji, gdy przywiózł nam coś z Włoch do klasztoru. Bardzo dobry człowiek. Zwierzył mi się kiedyś, że trudno jest czynić dobrze. Osoba obdarowana nie zawsze potrafi właściwie wykorzystać dar.

Myślę, że senor Sipione, z zawodu adwokat, zaufał mi od początku. Przyjeżdżał do nas do Ekwadoru kilka razy,  był tu też z nami w zeszłym roku, na oficjalnym otwarciu kolejnego budynku. A liczy sobie już 82 lata. On to założył we Włoszech fundację ?Przyjaciele trędowatych? (Asosacion de nostri amici  leprosi), która to fundacja pomaga ludziom na całym świecie, również wspierała Matkę Teresę z Kalkuty.  Tworzy się łańcuch pomocnych ludzi. Przyjechała Drina z Chorwacji, na rok, jako wolontariuszka. Została dwa lata, po powrocie do Europy założyła Kristov Stol, stowarzyszenie, które nas wspiera. Potem pojawiła się Pana rodzina z Polski i powstało nowe stowarzyszenie, które też nam pomaga.

Często się zastanawiam, jak sobie poradzimy z nakarmieniem dwusetki dzieci. Zaczynałyśmy od żłobka, też te dzieci trzeba było nakarmić. I nigdy się  nie zawiodłyśmy. Choć czasem musiałam pożyczać pieniądze, żeby zapłacić robotnikom.

Oprócz fundacji z Włoch, jest jeszcze Drina, jesteście Państwo, jest także chorwacka rodzina Markic. A tu w Ekwadorze, nasi przyjaciele, którzy są fachowcami w jakichś dziedzinach, też nam pomagają. Na przykład na Boże Narodzenie dostałyśmy kwintal ryżu i cukru.

Kiedy byłam na mojej pierwszej misji w Ekwadorze, pierwszą osobą, którą poznałam była senora Angelica. Uczyła na misji.. Obecnie jest  nauczycielką u nas.  Siostrzeniec jej męża miał problemy po śmierci swego ojca, zaczął pić. I spróbowałam mu pomóc. Udało się, ożenił się, rzucił picie, odmienił swe życie. A teraz niemal co miesiąc przywozi nam żywność dla dzieci.

Są też inni ludzie, którzy nas poznali. Na przykład człowiek od jogurtów. Dzięki niemu co tydzień możemy dać dzieciom jogurty, których data ważności się skończyła, ale jeszcze nadają się do spożycia. Zobaczył jak zaprzyjaźniona z nami senora przekazuje dzieciom torbę słodyczy i zdecydował się sam pomagać.

Co do planów na przyszłość. Kiedy się modlę, proszę o dobre i święte powołania. I jeśli jakieś siostry odeszły, nie lamentuję. Proszę tylko Boga o mądrość i prawość w życiu, żebyśmy potrafiły tworzyć wartości w tym świecie, atakującym nas ze wszystkich stron antywartościami. Stąd też zdecydowałyśmy się poprowadzić kurs modlitwy dla najmłodszych. Coś w nich z tego zostanie. Dlatego też ważne jest dla mnie przedszkole. Bo w pierwszych latach życia  dzieci nasiąkają wszystkim, co się dzieje wokół nich. A one sporo czasu od poniedziałku do piątku, od rana do szesnastej, są z nami. Zatem chcemy być taką kroplą drążącą skałę, może uda się zmienić obecną sytuację w przyszłym pokoleniu. Dlatego ważne jest dla mnie, by nasze siostry były siostrami prawdziwie Bożymi, żeby stworzyć tym dzieciom choć kawałek innego świata. To da się zrobić, gdy zapewni się tym dzieciom opiekę, edukację. I to się widzi, tę zmianę, ona jest możliwa.

Jest też potrzeba wolontariuszy, pracy tak dużo. Ufam Bogu. Wierzę, że jeśli ktoś chce zrobić coś dobrego, z miłości do Boga, Bóg to wspomoże, jeśli jest to Jego dzieło. A nie tylko nasze. Wszystkie pracujemy ciężko, wieczorem odczuwamy duże zmęczenie. Ale obok zmęczenia jest też zadowolenie. Wierzę, że pracując w ten sposób wypełniamy wolę Bożą. A jego wolą jest miłość. Do człowieka.

Nie jest mi łatwo prosić. Oczywiście nie proszę dla siebie, proszę dla innych, ale jest to trudne. Ale ludzie nam pomagali. Wystarczyło, że powiedziałyśmy, że potrzebujemy. Zawsze dawali, od razu.  Początkowo nie myślałam o szkole, ale ludzie zaczęli nas o nią prosić. Zatem podejmujemy decyzję, choć nie miałyśmy sal  I tego samego dnia otrzymuję wiadomość z Urzędu Miasta, że ambasada belgijska  pomoże zbudować sale. Dali nam pieniądze na materiał. Robotników opłacił nasz przyjaciel z Włoch. Taki wyraźny znak Boży. Tak zaczęłyśmy budowę szkoły.

Przy budowie budynków misji pracowałyśmy same, w dużej mierze, po robotnikach często musiałyśmy poprawiać same. Same kładłyśmy tynki, płytki. To, co się samemu zrobi z poświęceniem, to się zaoszczędzi.

Teraz najbardziej mnie interesują osoby, które chcą formacji. Po to, byśmy mogły służyć lepiej. Dzieciom, młodzieży, rodzinom. A pracy jest ogrom.

Jeśli jesteśmy obrazem Bożym, stworzymy społeczność Bożą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.