Opowieść siostry Patrici

Siostra Patricia

Siostra Patricia

Jestem najmłodszą spośród ośmiorga rodzeństwa, mój tato Hektor był wojskowym i wiele razy zmieniał miejsce zamieszkania, ja jako jedyna urodziłam się w prowincji Quito, na południe od stolicy. Trzech braci zmarło w dzieciństwie, ich nigdy nie poznałam, a jeden zginął w wypadku samochodowym przed siedmioma laty. Tak, że zostało nas tylko trzy siostry i brat, również o imieniu Hektor. Tato zmarł półtora roku temu i teraz jedna z sióstr, która choruje na raka, mieszka z moją mamą.

Opuściłam dom w wieku 23 lat, ale wcześniej już w wieku czternastu lat zaczęłam brać udział w katechezie. Potem przygotowywałam się do bierzmowania, gdy na zajęcia przyszła grupa, w której znajdowała się s. Maritza, wtedy jeszcze nowicjuszka. Byłam pod dużym wrażeniem tych zajęć i w trakcie wakacji pojechałam na misje, do ich domu zakonnego. I od tej pory wszystkie moje wakacje tam spędzałam, coraz to bardziej przekonując się, że to życie jest mi pisane przez Boga. Zwłaszcza po rekolekcjach powołaniowych prowadzonych przez s. Lenkę poczułam bliską obecność Boga, że Bóg chce czegoś ode mnie. Byłam wówczas w piątej klasie szkoły średniej. I gdy modliłam się, mówiłam Panu, żeby poczekał jeszcze jeden rok, że najpierw skończę szkołę, a potem obiecuję, że wstąpię do zakonu.

Wtedy właśnie s. Lenka i Maritza, po wystąpieniu ze wspólnoty, do której należały wcześniej, zakładały wspólnotę Cristo Misionero Orante. Wiele im zawdzięczam, dzięki nim przeżyłam duchowy wzrost, czułam, że z natury swojej jestem misjonarką. Nie zastanawiając się wiele zgłosiłam się do nich. I gdy już podjęłam tę decyzję nie było mowy o nauce, prawie cały rok, i nie wiem jak to się udało, ale maturę, ustną, pisemną, wszystkie egzaminy, jakimś cudem zdałam! To było w lipcu, a od sierpnia wstąpiłam do zakonu. Rok 1999, początek wszystkiego. Nic wtedy nie miałyśmy, ani łóżek, ani domu, nic. Ale to było bez znaczenia, nie wstąpiłam do zgromadzenie po to, by mieć różne rzeczy, wstąpiłam, by służyć. I gdy zamieszkałyśmy w jakimś wynajętym budynku w miasteczku Calderon, same najpierw musiałyśmy go wyczyścić i wyszorować, był zaniedbany, każda z nas z domu przyniosła jakąś miskę, talerz, łyżkę, bo tego też nie było. Byłyśmy w piątkę, h. Lenka, Maritza, Rosa, Tati (w czasie naszego obecnego pobytu na misji mieszkała w drugim domu zgromadzenia Cristo Misionero Orante na południu Ekwadoru w Canar – przyp. D.S.) i ja. To była wielka przygoda, a z pomocą Bożą otwierały się przed nami coraz to nowe drzwi.

A ja o chęci wstąpienia do zakonu nic swej rodzinie nie mówiłam. 15 sierpnia w niedzielę miała być odprawiona msza, na której nas przyjmowano do zakonu, a rodzice nic nie wiedzieli. Zatem w ostatnią sobotę przed opuszczeniem domu musiałam już moje zamiary wyjawić. Bardzo byłam skryta. Najpierw powiedziałam swej starszej siostrze. Ucieszyła się z mej decyzji i obiecała na uroczystość sprowadzić moje rodzeństwo z ich rodzinami. I zjechali się wszyscy już w sobotę, także by mnie wspomóc duchowo w rozmowie z rodzicami.

Tato – mówię – rozmawiałam z s. Lenka i Maritzą, i zgodziły się, żebym wstąpiła do zakonu. I wyjeżdżam do nich… jutro. Mój tato wstał z krzesła, a mama na to: Co za szczęście, córeczko! Spodziewała się tego. A tato zapytał, czy sobie wszystko dobrze przemyślałam, bo takiej decyzji nie podejmuje się w jeden czy dwa dni.

– Bo nie chcę żebyś mi za miesiąc wróciła do domu, bo się rozmyśliłaś. To tak jak małżeństwo. Taką decyzję podejmuje się na całe życie. A ty miałaś przykład swej mamy i taty. To ma trwać aż do dnia śmierci i jeszcze dłużej.

Tak – odpowiedziałam.
Zatem masz moje błogosławieństwo. – odpowiedział. – Teraz musisz spakować swe rzeczy.
Już je spakowałam.
Martwiłam się, kto zaopiekuje się rodzicami, bo mieli zostać sami. Ale mój starszy brat, Hektor, powiedział, żebym się tym zajmie. Mieszkał z rodziną daleko, ale zdecydował przeprowadzić się i zamieszkać w pobliżu, żeby pomagać. On zawsze się mną, najmłodszą siostrą, opiekował, i w czasie nauki, i później.

No i gdy przyszło nam jechać na mszę, okazało się, że tato zostaje w domu, że nie da rady ze wzruszenia, z emocji pojechać z nami. Pożegnaliśmy się w domu. Pozostałych poprosiłam, żeby w czasie uroczystości nie płakali, i nie płakali, atmosfera była bardzo radosna.

I zaczęło się życie w zgromadzeniu, okazało się że potrafię robić rzeczy, o których wcześniej nie śniłam. Zajmowałam się nawet stolarką, choć wcześniej tylko widziałam, jak bracia pracują w tym zawodzie, nigdy sama nic nie robiłam. Podłączałyśmy wodę, malowałyśmy, naprawiałyśmy dach.

Będąc w zgromadzeniu widziałam, jak siostry wstępują, czasem odchodzą. A Bóg pozwala mi do dnia dzisiejszego znajdować szczęście tutaj, w zgromadzeniu. A szczęście to wynika z poczucia spełnienia, z tego, że można robić coś dla innych.

Ważnym okresem w moim życiu w zgromadzeniu był czas spędzony w Canar. Tam przez prawie trzy lata byłam siostrą mayor (przełożoną) na mnie spoczywała odpowiedzialność za dom. Tutaj s. Lenka mówi, co trzeba zrobić, tam decyzje podejmowałyśmy samodzielnie. Same zajmowałyśmy się pracą misjonarską, co nie jest łatwe, pracuje się wśród obcych osób, poznaje się je dopiero.

Będąc już w zgromadzeniu studiowałam przez trzy lata teologię pastoralną (duszpasterską) – to jeszcze w nowicjacie  przeszłam również trzyletni kurs medyczny, kurs masażu, w opiece nad chorymi też odkrywam swoje powołanie. Przez rok pracowałam w szpitalu, ale nie dało się kontynuować, wychodziłam z domu o szóstej rano, wracałam o ósmej wieczorem, sześć dni w tygodniu, musiałam po roku zrezygnować.

Na początku nasza praca duszpasterska wyglądała tak, że rano wychodziłyśmy z Calderonu do San Miguel, potem dalej pieszo do Santa Anita, następnie do Oyacoto i na wieczór z powrotem do Calderonu. Pomagałyśmy przygotować oprawę mszy, nauczałyśmy katechezy. Trwało to rok, dwa lata. A ludzie tutaj są trudni, skryci. W Canar jest inaczej, tam okazją zainteresowanie, pytają. Chcą wiedzieć, jak sądzę ich wiara sięga głębiej. Ludzie tutaj są bardziej zamknięci, nieufni. Na początku zamykali przed nami drzwi, przez okno mówili, że są zajęci, nie chcieli nas przyjmować. Na początku ludzie nie przychodzili na msze, czasem było ich pięcioro, czasem dziesięcioro.
Teraz się to zmieniło.

Cieszymy się ze wszystkich gości, jacy tu do nas zjeżdżają, to dla nas Boże błogosławieństwo. Chętnie się dzielimy, nie żyjemy dla rzeczy, żyjemy dla osób.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.