Rozmowa z siostrą Maritzą

Siostra Marica

Siostra Marica

Urodziłam się w Quito.
Moja mama jest Ekwadorką, ale tato pochodzi z Paragwaju. W związku z tym moje pierwsze dwa lata szkolne spędziliśmy w Paragwaju, bo mama sądziła, że edukacja w tym kraju jest lepsza niż w Ekwadorze. Jest to kraj znacznie biedniejszy od Ekwadoru, w dalszym ciągu dużo tam machismo, kobiety nie są zupełnie cenione. Wiem z opowieści mamy o kuzynach i znajomych ojca, którzy w rodzinie potrafili mieć po 10-11- 12 dzieci i jeszcze inne poza małżeństwem. Bardzo smutne.

– Jak siostra spotkała s. Lenkę ?

Kiedy miałam 18 lat zaczęłam myśleć poważnie, by zostać misjonarką. Uczyłam się wtedy w szkole prowadzonej przez siostry z la Providencia. Jedna z przyjaciółek mamy, dona Angelica, znała s. Lenkę. Zarekomendowała ją jako wspaniałą osobę pracującą jako misjonarka. Była ona wówczas mistrzynią formacji (?) w zakonie Służebnic Miłosierdzia. Tam też wstąpiłam, po 5 latach złożyłam pierwsze śluby i przede mną było jeszcze 6 lat do ślubów wieczystych. I brakowało mi jeszcze jednego roku do ślubów wieczystych, kiedy przeżyłam duży kryzys wewnętrzny.
Zagubiłam się. Społeczność ta dysponowała środkami materialnymi i zatraciłam poczucie tego, co znaczy ubóstwo. Miało to na mnie duży wpływ, doświadczałam sprzeczności, oto Jezus w ewangelii wzywa do ubóstwa, a ja idę w przeciwną stronę. W czasie tego kryzysu miałam wsparcie kilku księży, jednak czułam, że nie jestem gotowa złożyć ślubów wieczystych, miałam świadomość, że czynię więcej złego niż dobrego. Zatem o chęci wystąpienia ze zgromadzenia poinformowałam s. Lenkę. Ona zachęciła mnie do wzmożonej pracy nad sobą, i tak też uczyniłam, ale czułam, że sobie nie poradzę. Zaczęłam wierzyć, że Bóg chce mnie do siebie poprowadzić inną drogą.

Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że s. Lenka też nosiła się z zamiarem radykalniejszych działań na rzecz los indigenos, Indian, najbiedniejszych. I wybrałam nawet sobie zakon wizytantek (?), żeby do niego przejść, ale nie byłam do mego wyboru absolutnie przekonana. I wtedy s. Lenka zdradziła mi się ze swymi pragnieniami. Obie uznałyśmy, że nie znamy jeszcze dokładnych planów Bożych, co do nas, nie rozumiemy ich, ale że musimy coś zmienić. Że mamy być z tymi, co cierpią najbardziej.

Zostałyśmy dosłownie bez niczego, ale Bóg działał, stawiał nam na drodze pomocne osoby. I pewnego dnia wezwał nas biskup, doceniając naszą pracę wśród los indigenos, zadeklarował wsparcie instytucjonalne. Są bowiem wioski bardzo zapomniane, gdzie owszem trafiają księża, pracują w szkołach, ale nie ma zrozumienia dla realiów życia tych ludzi. To trochę tak, jakby powiedzieć: ja ci będę pomagał, ale nie zamieszkam z tobą. Odebrałyśmy to jako konkretne wezwanie od Boga, aby spróbować do tych konkretnych wiosek trafić. Tam gdzie same wąwozy i śmieci. Na przedmieściach Quito, tam zamieszkałyśmy.

Uwierzyłyśmy Bogu, że można coś zrobić, działając na rzecz najmłodszych w społecznościach najuboższych, zmieniać ich mentalność, ludzi z problemami z alkoholizmem, tam, gdzie dochodzi do przemocy. Dużo w tych społecznościach samotnych kobiet, zatem postanowiłyśmy otworzyć przedszkole.

I tu od samego początku było to sprowokowane przez Pana Boga. Otóż zgłosiła się do nas dona Heidi Schaffer, która chciała otworzyć akademię konfekcji i szycia dla kobiet. Bo w społeczności indigenos normą jest, że dziewczęta się nie uczą, ojcowie nie widzą takiej potrzeby, by ich córki się uczyły. Chłopcy owszem, by potem pomagać rodzinie. Kosztowało nas to wiele wysiłku, by zmienić nastawienie ojców w tej sprawie. No i dona Schaffer chciała otworzyć małą fabryczkę, po to by dziewczęta mogły się uczyć zawodu. Dużo było modlitw o powodzenie tego przedsięwzięcia, modliłyśmy się my, modlili się nasi przyjaciele, mój brat. Dzięki tej inicjatywie dałyśmy się poznać wielu ludziom, którzy zaczęli do nas przychodzić. I pojawiła się potrzeba otwarcia szkoły, ponieważ, gdy uczyłyśmy katechizmu dzieci z 7 klasy szkoły podstawowej nie potrafiły ani czytać ani pisać. Tak samo było liczeniem. Bo gdy uczyłyśmy katechizmu oczekiwałyśmy, że na przykład coś przepiszą do zeszytu, a oni nawet przepisać nie potrafili. Nauczycielom w szkole było wszystko jedno, czy się uczą czy nie, czy rozumieją, czy nie.
Obecnie sytuację tę próbuje się zmienić, ale jest to trudne zadanie, bo Indianie sami siebie uważają za gorszych.

I Pan sprawił, że udało się otworzyć szkołę. Na początku nie miałyśmy przecież nauczycieli, budynku, nic. A ministerstwo wymaga, żeby były sale, tablice itd, a to wszystko kosztuje dużo pieniędzy. I na prawdę w cudowny sposób otrzymywałyśmy po kolei wszystko, co było potrzebne. Na przykład brakowało nam samochodu, żeby dowozić do szkoły dzieci. I znajdują się dobrzy ludzie dzięki którym samochód się pojawia. Od samego początku Bóg obdarowywał nas wszystkim, co potrzebne było do realizacji Jego celu, Opatrzność Boża zawsze się w trudnych sytuacjach objawiała. A przecież nie miałyśmy żadnych stałych dochodów. A od początku karmiłyśmy dzieci. Zawsze ktoś pojawiał się u drzwi, przynosząc chleb, mleko. Teraz dostajemy jogurt. Zawsze była to niespodzianka, bo nie szukałyśmy, nie prosiłyśmy, a otrzymywałyśmy. Kilka razy podejmowałyśmy decyzję o zamknięciu przedszkola ze względu na brak środków, a natychmiast pojawiał się jakiś dobroczyńca z pieniędzmi, z darami. Zatem odczytywałyśmy to jako wolę Bożą, by kontynuować. I Pan, don Darek, też został nam zesłany przez opatrzność, tez pojawił się Pan u nas w momencie, gdy bardzo pomocy potrzebowałyśmy. Kiedy na prawdę (justo) potrzebowałyśmy czegoś do szkoły, dla los ninos, okazywało się, że właśnie nadeszła pomoc z Polski.
Bóg zapłać za waszą pomoc dla tych ludzi.

Tak też Bóg zesłał nam las ninas, w sumie 34, z czego 28 z plemienia Shuar, i to kolejne piękne doświadczenie dla naszej wspólnoty. Wielokrotnie słyszałyśmy od księży, misjonarzy, jak trudno jest dotrzeć do tego plemienia, na co się porywamy. Są to w większości dziewczęta niezwykle dobre, hojne, chcą stawać się lepszymi, ogromnie nam pomagają. Czujemy, że są częścią naszej rodziny. Jesteśmy jedną wielką rodziną. Nie czujemy się lepszymi od nich, czujemy się kochane przez nie, one czuja się kochane przez nas. Jesteśmy równe, jemy to, co one, tam gdzie się da, zabieramy je ze sobą. Czasem dziewczęta się smucą, to normalne w ich wieku, ale przez zdecydowaną większość czasu są radosne, czują się szczęśliwe.

Zależy nam bardzo na tym, by się uczyły, by kontynuowały naukę. Po to, żeby mogły się później odnaleźć w społeczeństwie, znaleźć pracę, rozwijać się. A z nauką, gdy mowa o 34 osobach, wiążą się koszty, choćby zakupu podręczników. Bo one też przecież potrzebują dostępu do wiedzy, jak i ci, co pieniądze mają.

Moja rodzina.

Najstarsza siostra umarła zaraz po urodzeniu się, lekarz powiedział, że nic się nie da zrobić i mama patrzyła, jak jej pierwsza córka umiera. Było to dla niej bardzo trudne doświadczenie, dla taty również.

Potem urodził się mój brat, ja i jeszcze jedna siostra. W sumie czworo dzieci. Już od wczesnego dzieciństwa wiedziałam, że chcę zostać zakonnicą, przebierałam się za zakonnicę, wciąż mówiłam, że chcę iść do nieba. I kiedy płakałam, żeby mnie mama ubrała w habit, odpowiadała, że jak dorosnę to wstąpię do zakonu i wtedy będę nosić habit. Kiedy miałam 12 lat tato nas opuścił, odszedł z inną kobietą. Wtedy doświadczyłam Boga jako ojca. Tak zresztą mówiła nam mama, że to nie ważne, że nie mamy taty tutaj koło nas, bo mamy Ojca w niebie i On się o nas zatroszczy. I przyjęłam te słowa mamy jako prawdziwe i zaczęłam żyć doświadczając ojcowskiej miłości Boga.

I tak też dana mi jest łaska, że czuję że jestem córką Boga.

Dwa lata temu przeżyłam ogromny ból, gdy zmarł mój brat. Dobry człowiek, wciąż bardzo trudno jest mi o tym mówić. Na samym początku naszej misji, gdy nie miałyśmy niczego, zawsze nam pomagał. Nie mamy chleba – przyjeżdżajcie. Nie mamy mleka – przyjeżdżajcie. Nie mam samochodu a potrzebuję pojechać – weź mój. Gdy potrzebowałam buty, dał mi swoje.
I Bóg, jak to Bóg, w swej ogromnej hojności dał memu bratu łaskę spotkania się z Nim. Mocno czuję, jak od dwóch lat mój brat mnie wspomaga, teraz z nieba. Jednak my wszyscy, cała moja rodzina, mama, przeżyłyśmy to bardzo. Dla rodzica to szczególnie trudne patrzeć, jak odchodzi dziecko. Moja siostra, ma dwójkę chłopców, do tej pory nie potrafiła się uporać z cierpieniem po stracie brata. Ja radze sobie z bólem lepiej, ale też przecież odczuwam jego brak. Nie ustaję dziękować Bogu za ma rodzinę, za tatę też. Odwiedziłam go w Paragwaju, chciałam go spotkać, przebaczyć mu, pomóc mu. Gdy mnie zobaczył, powiedział, że nie może mnie przytulic, bo jestem zakonnicą. – Ależ tak, możesz – przekonywałam. Dla mnie jest on dobrym człowiekiem. Nigdy nie pił, nigdy nas nie bił, nie krzyczał. Jak był z nami, był dla nas dobrym ojcem. I kocham go, modlę się za niego, abyśmy mogli się spotkać w wieczności.

A moje zdrowie. Bóg w swym nieskończonym miłosierdziu podarował mi nowotwór. To, że teraz jeszcze żyję, to praktycznie cud. Nie odczuwałam bólu, nie wiedziałam nic o chorobie. Okazało się że to (endregoma) nowotwór drugiego stopnia, guz po prawej stronie mózgu, z uciskiem na mózg. (enplastado). Dużo walczę o sprawiedliwe traktowanie ludzi, i ból pojawił się wtedy, gdy byłam świadkiem niesprawiedliwości ludzi kościoła wobec najbiedniejszych. Pojechałam na miejsce, do społeczności indiańskiej, którą potraktowano niesprawiedliwie, i kiedy wracałam odczułam potworny ból głowy. Cały czas myślałam jak można pomóc, cierpiałam, bo dużo tam było cierpienia w tej społeczności. Trzy dni chodziłam z tym bólem głowy, czekałam aż przejdzie, ale nie przechodził i pojechałyśmy do lekarza. Tam okazało się, że guz ha explotado (rozlał się). Pojechałam do kliniki, do lekarza uznawanego za dobrego specjalistę, ale okazało się to nieprawdą. Zależało mu tylko na pieniądzach. I on powiedział mi, że mam trzy miesiące życia. Zoperował mnie, ponieważ chciałam bronic życia, walczyć, ale mnie oszukali, bo nic nie zoperowali, tylko pobrali wycinek. Ale powiedzieli mi, że guz został zoperowany. Po piętnastu dniach po operacji na konsultacji – chyba ruszyło ich sumienie – powiedzieli, żebym pojechała na badania, i tam dowiedziałam się, że oprócz pobrania wycinka nic więcej nie zrobiono, no i że muszę przejść kolejną operację. A wiadomo, jakie jest z tym związane ryzyko, paraliż, ślepota i inne. To było bardzo trudne. A lekarze nie wierzyli, że z takim guzem mogę normalnie funkcjonować, chodzić, jeździć samochodem. Pracowałam normalnie do ostatniego dnia przed operacją, a po opuszczeniu szpitala tego samego dnia wsiadłam jako kierowca do samochodu. Taka była potrzeba, tyle pracy.
I Bóg pobłogosławił mnie tym, że mogę pracować, służyć, a to jest to, czego pragnę. Czasem jest ciężko, gdy dla radioterapii i chemioterapii dają mi lekarstwa, wtedy czuję się źle, dostaję gorączki, więc są takie dni, gdy czuję się źle, ale ogólnie, czuję się dobrze.

Dziękuję wam wszystkim, w stowarzyszeniu, za to co dla nas robicie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.