Sobota rano (znalezione w archiwach):
Wybieramy sie zaraz do Otavalo, konkretnie o dziesiatej. Wody znowu nie ma, podobnie jak neta w szkole i zdaje sie ze w obu przypadkach wymaga to powazniejszej naprawy. Jest zapasowe zrodlo wody, tak na wszelki, ale wiele ono nie zmienia bo ciezko dosc wziac prysznic we frontowym ogrodku.
Chlopaki zadaje sie kopia znowu w jakims rowie, cos zwiazanego z rurami, woda itd. (ale to nie oni sa winni dzisiejszej awarii, o ile wiem).
Dalej:
OK.
Zacznijmy od tego ze bylo to chyba najbardziej zajmujace piec dni na calym wyjezdzie, co, jak mysle, niezle usprawiedliwia nasz brak aktywnosci na stronie czy blogu.
Owe piec dni obejmuje (kolejnosc przypadkowa):
-duzo autobusow
-jeszcze wiecej blota
-poncha
-najlepsze na swiecie spodnie
-rowniez najlepsze na swiecie targowisko
-komary w liczbie wiele
-pare Francuzow
-pyszne koktaile
-brudne i mokre ubrania
-gorace zrodla
-gwiazdy
-jazde na pace
-Kota
-polskiego ksiedza
-malpy
-gang cwaniaczkow
-jeszcze troche
Wyszedl straszny misz-masz, a wcale tak nie bylo. Szlo tak:
Sobota- Otavalo.
Ma sie wrazenie, ze to bylo wieki temu. Ale nie.
Wstalismy w miare chyba normalnie, Otavalo lezy raczej niedaleko. Bez problemow dostalismy sie na autostrade- sprawy skomplikowaly sie dopiero tam, bo zaden z autobusow nie mial miejsca dla az czterech osob. Zaastanawiamy sie juz czy nie sprobowac kiedy indziej, ale akurat podjezdza busik. Pakujemy sie. Nie trzeba nawet stac, dostajemy siedzenia w postaci odwroconych do gory dnami kubelkow. Tylko Elliot stwierdza, ze preferuje podloge i na niej sie sadowi.
Kubełki okazuja sie mokre. Asystant kierowcy przekazuje nam gazety pod kupry.
Docieramy do Otvalo. Sprzedaja tu od cholery roznych rzeczy, juz na samym poczatku, wiec mysle, po co tak pedzimy, jeszcze gdzies dalej, jest dobrze jak jest.
To bylo z mojej strony bardzo glupie.
Opuszczamy zwyczajny targ i przechodzilmy do czesci gdzie sprzedaja turystyczne zarlo, to znaczy rzeczy tradycyjne itd.
Nie chce nigdy stamtad wyjsc.
Mozna sie zgubic w tym labiryncie stoisk, albo dostac oczoplasu, ale dochodze do wniosku, ze czemu nie. Chce wydac malo pieniedzy, ale jest tak kolorowo, ze wszyscy kupujemy na lewo i prawo. Nie da sie inaczej. Wybieramy poncha i szale- prezenty dla siostr. Pieniadze jakos tak szybko znikaja.
Wybieramy sie do restauracji nad targiem rzeby wreszcie cos zjesc. Niestety nie ma ladnego widoku na targ, bo plachty wszystko zaslaniaja, ale widac za to gory.
Ladne.
Po obiedzie jeszcze skaczemy cos dokupic i juz koniec, nawet handlarze sie zwijaja. Wracamy do domu w ponchach, kompletnie obladowani. Mijamy mieszkancow Oyacoto. Smieja sie na nasz widok.
Niedziela.
Na osma jestesmy umowieni z tutejsza byla sekretarka ktora ma nas zawiesc na msze u ksiedza Eugeniusza. Spozniamy sie troche, ale to nie ma znaczenia, bo jestesmy tylko my, a poza tym, Ameryka Poludniowa, te sprawy. Ksiadz wita nas na podjezdzie razem ze swoimi dwoma psami na ktore wola „cielaki” (bardzo trafnie- psy sa duze i prawie tak grube jak przyjazne). Po mszy (kazanie po polskiemu) dostajemy bigos, nieco ostrzejszy niz normalnie, bo ojciec Gienek dodal niechcacy kilka dodatkowych skladnikow. Ale wciaz bigos.
Jedziemy z ksiedzem, Yadira i Lina (jej siostrzenica) do goracych zrodel, okolo dwoch godzin. Przejezdzamy przez gory, chyba 4100 w najwyzszym punkcie, wieje potwornie.
Docieramy do basenow.
I… koniec. Mamy teraz lekcje wiec musze uciac wpis. CDN.