Archive for Paula

CD

CD nastapil. Jak widac.

Niedziela, si. Baseny. Ten tego. Bylo fajnie. Jestem pewna, ze ktos inny nie powstrzyma sie od wspomnienia moich licznych porazek zyciowych ktore na owym basenie nastapily, wiec to sobie podaruje. Plywalo sie spoko, tylko duza roznica wysokosciowa, bo to 3300, ale wystarczylo sie przyzwyczaic- potem juz z gorki. Nie plywala tylko Lina, ze wzgledu na zaziebienie.

Koniec.

 

Orient:

Poniedzialek=autobusy.

Wtorek=duzo drzew i blota.

Sroda=autobusy.

Taak.

 

Probuje sobie przypomniec jak to sie zaczelo. Zdaje sie, ze od niezadawalajaco wczesnej pobudki, czyli jak zwykle. Oraz jazdy na dworzec w Quito zaraz potem. Si.

Na dworcu bylismy troche po dziewiatej, jechalo sie tam ze dwie godziny. Budynek ogolnie zaskakujacy, takie szklo i marmur, wiadomo. Nic czego mozna by sie spodziewac w Ekwadorze, raczej.

Autobus rusza tylko z osmiominutowym spoznieniem takze ponowne zaskoczenie. Jedziemy. Puszczaja jakis film. Nie erotyczny.

Podroz dluga, ale bez tragedii. Krajobraz powoli sie zmienia, pojawiaja sie te slawne zamglone lasy. Wysiadamy w zupelnie innym otoczeniu, ale i tak jestem zaskoczona. Jakos tak duzo tego, cywilizacji znaczy.

Znajdujemy hostel, po calych dwoch sekundach szukania. Szyby w oknach sa, czego sie nie spodziewalam, og standard. Nawet wiatraczek dziala, wiec mamy wentylacje jako taka. W ogole wszystko jest.

Szok.

Ledwo wychodzimy sie rozejrzec napotykam Scarlett i Piera, pare z Francji. Podchodza i pytaja, czy moze szukamy przewodnika.

Nie mam pojecia czy szukamy przwodnika, ale chlopaki juz przychodza i mowia, ze owszem, czemu nie. Dochodzimy do wniosku, ze mozna by cos znalezc razem, bo, ponownie, czemu nie. Idziemy po obiedzie na lowy- staje na bodajze drugiej propozycji. Chcemy jeszcze wybrac sie na krokodyle, ale czlowiek od nich sie nie pojawia i nic z tego. Kiedy wracamy Scarlett i Pier zapraszaja nas na piwo. Siadamy na ich balkoniku z widokiem na rynek. Malpy sie pochowaly i nie jest juz tak cieplo, ale wciaz bardzo przyjemnie- wlaszcza na zacisznym tarasie. Wymieniamy doswiadczenia. Oni podrozuja po Ameryce Poludniowej juz od jakiegos czasu, Peru, Boliwia chyba tez. Za trzy tygodnie ida do pracy.

Konczymy nasze picie i zbieramy sie. W naszym hostelu po raz pierwszy w Ekwadorze zaznaje prysznica cieplejszego niz lodowaty.

Lubie Oriente.

 

Wtorek oznacza zmeczenie i zmiane mojego zdania na temat rejonu, przynajmniej tymczasowe. Kiedy plyniemy lodzia jast w pozadku. W lasku ogolnie tez. Ale.

Idziemy najpierw do domu Georgio, przewodnika. Glaszcze jego psa ktory zaczyna sie do mnie lasic. Pewnie ma pelno pchel ale co z tego. Georgio mowi, ze pies nazywa sie Gato. Kot.

Pasuje.

Stwierdzenie: Bedac w dzunglii z przewodnikiem mozna sie zabic jedynie poprzez poslizgniecie sie na blocie w jakis wyjatkowo glupi sposob.

Bo jest bloto. Duzo. I to mi sie nie podoba. Zanim mija poludnie wszyscy jestesmy cali brudni.

Ale przewodnik bardzo fajny (choc w sumie trudno powiedziec, skoro nie mamy porownania), pokazuje nam rozne owoce i ziola. Jemy tutejszego ananasa, zupelnie bialy, ale slodki. Ogolnie posilki bardzo smaczne, a moze tylko jestesmy tacy glodni. Georgio pogania bo zbiera sie na burze.

Burza nas dogania i nie wiem o co mu chodzilo skoro nic nie ulega zmianie. Jest tylko jeszcze bardziej mokro.

Mijamy w ktoryms momencie jakiegos bardzo jadowitego pajaka, zdaje sie, ale poza tym nic takiego sie nie pokazuje. Z daleka slychac tukany. Obserwujemy leniwca pnacego sie po pniu- zastanawiajaco szybko. Czas niby sie dluzy, ze wzgledu na wysilek, ale kiedy docieramy do rzeki, jestem zaskoczona.

Tubylec przygotowuje dla nas kajak a ja robie zdjecia ludziom, ktorych to strasznie bawi.

Kajak nie jest zbyt stabilny, ale daje rade. Wojtek wciaz krzyczy zeby siadac po prawej stronie. Chlopakom padly baterie w aparatach wiec tylko ja robie zdjecia. Trwa to moze godzine.

Jestesmy kompletnie brudni i mokrzy, ale ogolnie rzecz biorac nie jest zle. Czekamy przy drodze na transport ktory by nas podwiozl do Misaualli. Pojawia sie cos i ladujemy sie do tylu, na pake. Warto sie mocno trzymac i raz musimy sie przesiasc do mniejszego auta, ale to nie ma znaczenia. Powietrze wymywa ze mnie cale zmeczenie i pojmuje ta psia obsesje z wystawianiem glowy przez okno. Wlasnie bylismy w dzunglii i jest fantastycznie.

Lekcja zycia by Paula: Jesli tylko mozesz, zawsze jedz na pace.

Nie ma tylko gwiazd, w kazdym razie nie za duzo, no ale nie mozna miec wszystkiego.

 

Nastepnego dnia nastepuje powtorka z poniedzialku. Tylko ranek troche inny, mamy konfrontacje z malpami- pierwszy i jedyny raz.

Wracamy piechota przez znajome ulice Oyacoto. Przypomina mi sie kawalek wiersza, a moze opowiadania, nawet nie wiem jakiego. Cos o czlowieku ktory po dlugim czasie wraca do domu, gdzie wciaz na niego czeka cieply obiad.

Docieramy do budynkow misji. Pies podnosi glowe na nasz widok. Wolam go i witamy sie. Dziewczyny i siostry usmiechaja sie gdy wchodzimy na patio. Kilka pyta jak bylo.

„Fajnie” – odpowiadam.- „ale tu lepiej.”

Pozniej tego wieczora pojawiaja sie gwiazdy i mysle sobie, ze tu faktycznie jest lepiej.

nie ma tytułu

Sobota rano (znalezione w archiwach):

Wybieramy sie zaraz do Otavalo, konkretnie o dziesiatej. Wody znowu nie ma, podobnie jak neta w szkole i zdaje sie ze w obu przypadkach wymaga to powazniejszej naprawy. Jest zapasowe zrodlo wody, tak na wszelki, ale wiele ono nie zmienia bo ciezko dosc wziac prysznic we frontowym ogrodku.

Chlopaki zadaje sie kopia znowu w jakims rowie, cos zwiazanego z rurami, woda itd. (ale to nie oni sa winni dzisiejszej awarii, o ile wiem).

 

Dalej:

OK.

Zacznijmy od tego ze bylo to chyba najbardziej zajmujace piec dni na calym wyjezdzie, co, jak mysle, niezle usprawiedliwia nasz brak aktywnosci na stronie czy blogu.

Owe piec dni obejmuje (kolejnosc przypadkowa):

-duzo autobusow

-jeszcze wiecej blota

-poncha

-najlepsze na swiecie spodnie

-rowniez najlepsze na swiecie targowisko

-komary w liczbie wiele

-pare Francuzow

-pyszne koktaile

-brudne i mokre ubrania

-gorace zrodla

-gwiazdy

-jazde na pace

-Kota

-polskiego ksiedza

-malpy

-gang cwaniaczkow

-jeszcze troche

Wyszedl straszny misz-masz, a wcale tak nie bylo. Szlo tak:

Sobota- Otavalo.

Ma sie wrazenie, ze to bylo wieki temu. Ale nie.

Wstalismy w miare chyba normalnie, Otavalo lezy raczej niedaleko. Bez problemow dostalismy sie na autostrade- sprawy skomplikowaly sie dopiero tam, bo zaden z autobusow nie mial miejsca dla az czterech osob. Zaastanawiamy sie juz czy nie sprobowac kiedy indziej, ale akurat podjezdza busik. Pakujemy sie. Nie trzeba nawet stac, dostajemy siedzenia w postaci odwroconych do gory dnami kubelkow. Tylko Elliot stwierdza, ze preferuje podloge i na niej sie sadowi.

Kubełki okazuja sie mokre. Asystant kierowcy przekazuje nam gazety pod kupry.

Docieramy do Otvalo. Sprzedaja tu od cholery roznych rzeczy, juz na samym poczatku, wiec mysle, po co tak pedzimy, jeszcze gdzies dalej, jest dobrze jak jest.

To bylo z mojej strony bardzo glupie.

Opuszczamy zwyczajny targ i przechodzilmy do czesci gdzie sprzedaja turystyczne zarlo, to znaczy rzeczy tradycyjne itd.

Nie chce nigdy stamtad wyjsc.

Mozna sie zgubic w tym labiryncie stoisk, albo dostac oczoplasu, ale dochodze do wniosku, ze czemu nie. Chce wydac malo pieniedzy, ale jest tak kolorowo, ze wszyscy kupujemy na lewo i prawo. Nie da sie inaczej. Wybieramy poncha i szale- prezenty dla siostr. Pieniadze jakos tak szybko znikaja.

Wybieramy sie do restauracji nad targiem rzeby wreszcie cos zjesc. Niestety nie ma ladnego widoku na targ, bo plachty wszystko zaslaniaja, ale widac za to gory.

Ladne.

Po obiedzie jeszcze skaczemy cos dokupic i juz koniec, nawet handlarze sie zwijaja. Wracamy do domu w ponchach, kompletnie obladowani. Mijamy mieszkancow Oyacoto. Smieja sie na nasz widok.

 

Niedziela.

Na osma jestesmy umowieni z tutejsza byla sekretarka ktora ma nas zawiesc na msze u ksiedza Eugeniusza. Spozniamy sie troche, ale to nie ma znaczenia, bo jestesmy tylko my, a poza tym, Ameryka Poludniowa, te sprawy. Ksiadz wita nas na podjezdzie razem ze swoimi dwoma psami na ktore wola „cielaki” (bardzo trafnie- psy sa duze i prawie tak grube jak przyjazne). Po mszy (kazanie po polskiemu) dostajemy bigos, nieco ostrzejszy niz normalnie, bo ojciec Gienek dodal niechcacy kilka dodatkowych skladnikow. Ale wciaz bigos.

Jedziemy z ksiedzem, Yadira i Lina (jej siostrzenica) do goracych zrodel, okolo dwoch godzin. Przejezdzamy przez gory, chyba 4100 w najwyzszym punkcie, wieje potwornie.

Docieramy do basenow.

I… koniec. Mamy teraz lekcje wiec musze uciac wpis. CDN.

Spacer po okolicy

P1000790-1024

P1000795-1024

P1000796-1024

P1000803-1024

Początek – zdjęcia. Bo wcześniej nie było.

Helen

Trzecioklasistki witajace nas tancami.

Drugoklasisci z piosenka

i na przerwie.

Te bialorozowe plamy to ja (z dedykacja dla mojej mamy ktora zazyczyla sobie zdj Pauli z dziecmi. Tadaam.)

Zdjęcia zrobione przez dziewczyny

DSCN0161-1024

Rozlewanie zupy do talerzy.

Jestesmy takie produktywne.

Chlopaki pojechaly na Pichinche i prawdopodobnie wroca z odpowiednia iloscia opowiesci stamtad, ale jak na razie wszystko idzie w miare normalnym trybem- tyle ze bez angielskiego, rzecz jasna. Ucze dziewczyny obslugi aparatu, sa bardzo zaabsorbowane do czasu gdy z drugiego konca kuchni krzyczy Magali zeby jej pomoc z garem. Proboje go sama przeniesc na podloge ale garnek jest nieszczegolnie maly wiec proboje sie przewrocic.

Magali i garnek. Szczesciem zupy nie bylo tyle i dalo sie je uratowac (Magali i zupe).

W ktoryms momencie dziewczyny cos do mnie mowia, pokazuja sciane kolo mnie. Jest wlacznik to naciskam, pewnie chca wiecej swiatla.

To byl szkolny dzwonek.

Brawo, Paula.

Ale spoko, o to im chodzilo. Tylko sie potem smialy z mojej miny.

Dzisiaj bedzie duzo wpisow. I zdjec.