Archive for Paula

Nadrabianie zaleglosci

Sobota:

Wybralismy sie do Quito, pozwiedzac.  Zaczelismy od jedzenia i na tym sie skonczylo.

Nikt z tego powodu nie narzekal. Znalazlo sie natomiast pare uwag dotyczacych posilku.Przyniesiony za pozno, bez smaku, mieso zylaste. I drogo.

Bez sensu.

Lody natomiast, zjedzone gdzie indziej, bardzo zadowalajace. Troche przypominajace sorbet, czyli jak nalezy, wyraznie czuc smaki.

Skonczylismy i okazalo sie ze jest akurat tyle czasu, by jeszcze skoczyc tylko do informacji i zapytac o Pichinche i juz trzeba bylo wracac. A i tak spoznilismy sie na msze w Oyacoto, polaczonej z fiesta na dzien matki- kolejna. Tanczyly dziewczyny, rozdawano ciasto (na mszy rozdawali tez matkom gozdziki i jakims cudem ja tez jednego dostalam. Hm. Potem dostal sie on Elliotowi ktory postanowil ze chce byc mama), potem pzyjechali mariaci i wyciagneli do tanca wiecej osob. Oba chlopaki daly sie zaciagnac (albo: wbiegly na srodek same, wyrywajac sie jako pierwsze), nawet ja zreszta poszlam na ostatnia piosenke. I fajnie.

Kamila i Milena wyjechaly ze swoimi matkami zaraz potem, wracaja za cztery dni.

 

Niedziela:

Dzisiaj na obiad ryba, oznajmiam ze bardzo dobra. Wszyscy staralismy sie wygrzebac wsrod osci jak najwiecej miesa. Elliot zdecydowal sie zjesc tez oczy (podobno dosyc twarde, wciaz mnie to zastanawia).

OK.

Gramy znowu w kosza, tym razem szczesliwie troche mniej obrazen.

Ponownie pojawila sie siostra Maritza, z tego co wiem na msze.

Ksiadz spoznil sie z pol godziny. Szczesliwie wszystko odbywa sie tu, na terenie misji i nie trzeba nigdzie czekac.

 

Poniedziałek:

Nie ma wody. To zaczyna sie jak dziennik czyichs ostatnich dni ale coz. Nie ma wody.

Trudno.

Wojtek i Elliot siedza w moim przedsionku i ogladaja Potop, juz ktorys dzien z rzedu. Na Pichinche mamy sie podobno wybrac w tym tygodniu, pewnie w czwartek czy cos takiego. Dzisiaj kolejne zakupy w Calderon, aczkolwiek male (miedzy innymi pilka dla dziewczyn, mieksza niz te ktore maja). Przestalo padac i szkoda, bo pranie sie owszem wysuszy, ale upal zaczyna byc nieznosny.

Robimy sok z kupionych naranjii. Bedzie dobrze.

Przygotowuje zdj do wrzucenia, z calego dotychczasowego pobytu, powinny sie wkrotce pojawic na blogu.

Niedziela-Poniedzialek

Oczywicie stalo sie to czego, zgodnie z prawem Murphyego nalezalo sie spodziewac. Czyli coz zlego i bez sensu jednoczesnie. Zepsulo sie moje lozko. (OCZYWISCIE.) Polamalo, znaczy. Nie, nie pode mna i nie, nie jest to moja wina. Ani niczyja inna w sumie. Zycie.

Dzisiaj (niedziela) sporo biegania, dwa mecze, kosz i noga. Przez to drugie mam obecnie lekko napuchnieta warge, ale bylo fajnie. Pilka prawie nam wpadla do przepasci raz czy dwa, ale odzyskalismy.

Pon wycieczka do Calderon, juz drugi raz w tym tygodniu, ale dziesiaj na targach znacznie mniej do wyboru, ostatnie czerwone banany okazaly sie nie byc w najlepszej formie. Szkoda, bo chyba wszyscy uwazamy je za najsmaczniejesze.

Uczenie dzieci znacznie bardziej meczace niz lekcje z dziewczynami, dobrze ze trwaja krocej. Wszystkie klasy, niezaleznie od wieku, przerabiaja dokladnie ten sam, podstawowy material. Dochodze wobec tego do wniosku, ze nie jest dobrze. A oni, w przeciwienstwie do las ninas niechetnie przyswajaja wiedze (choc gdy im powiedziec, ze ahora ingles, to szaleja ze szczescia, logika jak dla mnie odrobine niezrozumiala).

Dziewczyny dopiero co skonczyly tanczyc. Wczoraj chlopaki pokazywaly im salse, bardzo im sie podobalo.

Wrocila Teresa, Niemka ktora przyjechala tu na rok. Po angielskiemu najwyrazniej nie mowi, na to przynajmniej wychodzi. Nie rozumiem tego swiata.

Iles osob poszlo na rozaniec po domach, nie wiem kto dokladnie, ale mamy tak chodzic chyba trzy razy w tygodniu.

Pojawi sie, mysle, troche zdj ludzi, jak to zostalo zasugerowane, ale dopiero po uporaniu sie z problemami technicznymi.

Mamy lekkie problemy techniczne, internet raz jest raz go nie ma, ale i tak lepiej niz przez pierwsze pare dni, zanim naprawili powalony przez bodajze burze slup. Niemniej, staramy sie jak najwiecej wyciagnac z sytuacji.

Pogoda sprawia  ze, nie wiadomo w co sie ubierac. Przypuszczam, ze ma to zwiazek ze zmianami klimatycznymi majacymi miejsce na reszcie globu,co niekoniecznie jest dobra wiadomoscia. Ale ogrodowi wychodzi na dobre wiec niech pada.

Pragne zaznaczyc, poniewaz we wczesniejszym wpisie zostalo to (mam wrazenie ze umyslnie) pominiete, ja zadnego kurczaka nie pozbawilam zycia. Nie mowie ze to nie nastapi w przyszlosci, tego nie wiem, ale pierwszego maja zajmowalam sie wylacznie preparowaniem zwlok. Kurzych.

W piatek odwiedzili nas Amerykanie z Merry Mills, organizacji ktora zapewnia posilki dzieciom na calym swiecie, od trzech lat takze tutaj. Byli bardzo zdziwieni faktem, ze wszyscy tu wygladaja na bardzo radosnych. Oprowadzalismy ich po terenie misji tlumaczac co i jak.

Czas plyne bardzo szybko, mam wrazenie ze dopiero co sie tu pojawilismy, choc jednoczesnie trudno czuc sie tu obco- nawet mimo blokady jezykowej. Rozpoczelismy lekcje angielskiego z dziewczynami, nie jest zle, choc ich znajomosc jezyka wymaga poprawy. Wyraznie jednak chca sie uczyc, i to wszystkie chyba grupy, co mocno ulatwia wspolprace.

Dzisiaj (niedziela, zaczelam pisac w sobote wieczorem) przybyla hermana Maritza razem z padrem Antonio i don Luca. Najwyrazniej z jej plecami juz znacznie lepiej. Dziewczyny chyba znowu sie przygotowuja do pokazow. Siedze obok stosu ich butow i spodnic do tanca. Poza tym jest Dzien Matki, co wiaze sie z pokazami dzieci ktore przyszly z rodzicami na msze. Jest ich znacznie mniej niz normalnie w szkole.

Kilkoro z nich dorwalo sie do aparatu, juz po raz drugi w tym tygodniu. Bateria wlasnie padla.

Szczerze mowiac dziwie sie ze dopiero teraz.

Jemy banany, chlopaki narzekaja ze niedobre. To chyba ten gatunek do smarzenia wiec co sie dziwic.

Wpisy pojawiaja sie zarowno na stronie stwoarzyszenia jak i na blogu, niektore dwa razy, niektore raz. Tak wyszlo. Nie wiemy jeszcze jak wtawiac na strone zdjecia, sa wiec tylko na blogu (to jest koejna proba jesli sie nie uda-tata, help? P.S. Moj pendrive sie chrzani).

P1000762

Ekwador – Czwartek, 02.05.2013 r.

Nie wiem co napisac. Brak polskich znakow nie pomaga.

Przypuszczam, ze strona spirytualna tego miejsca zostanie dokladnie opisana przez inne osoby wiec ja juz sobie daruje.

W bodajze niedziele zgubilismy sie w trojke w Madrycie, wyszlismy pozwiedzac go noca i powedrowalismy w zla strone Toledo. Bylo ciekawie. Nawet sporo przez to zobaczylismy,  bo przez przypadek znalazlo sie sporo rzeczy. Tylko chlodno troche. Trudno. Udalo sie wrocic do hostelu przed polnoca. Lozka trzeszczaly przy kazdym poruszeniu.

Lot do Quito to byl moment (ok, NIE moment. Ale nie o to chodzi) w ktorym stwierdzilam, ze, mimo faktu iz znajduje sie w samolocie i bywaja turbulencje, jest naprawde spoko. Wyjasniene: puszczali Hobbita.

Tak, bede taka przyziemna.

Ok, czyli jestesmy w Ekwadorze i.

-Jest na przemian goraco i slonecznie/ chlodno i deszczowo. Wczoraj, przez wiekszosc dnia na przemian lalo i kropilo. Czesc pora sucha.

-Dzieci sa bardzo mile, znacznie milsze niz w Polsce. Dostalam od nich ciastko, co mnie dosyc skonfundowalo, bo cholera wie ile one tych ciastek maja, pewnie jakies szczatkowe ilosci, a moj spanisz kuleje i nie dam rady im wytlumaczyc, dlaczego nie jem ciastka.

Zjadlam ciastko. Bylo dobre.

-Siostry i dziewczyny tez sa sympatyczne, rzecz jasna, ale chcialam zaznaczyc ta zmiane kulturowa u mlodszych.

-Kazda chyba klasa przygotowala cos na nasze powitanie. Konkretniej, jakis taniec.

-Las ninas podobnie. Wczoraj zegnaly tancami dziennikarzy z Katowic.

Bylo ladnie.

-Podoba mi sie proces skubania kurczakow (juz slysze mego ojca twierdzacego, ze wcale nie jest zaskoczony).

-Troche mnie konsternuje fakt, ze jemy nie z las ninas tylko osobno/ z siostrami. Czytaj, lepiej. Itd. Jeszcze rozumiem siostry, biorac pod uwage ile maja pracy, ale nie moge tego samego powiedziec o nas. Musze to jeszcze przemyslec.

-Ekwador jest znacznie lepszy niz na zdjeciach.